środa, 18 lutego 2015

Pierwsze spotkanie z miejską dżunglą: Nowy Jork i Filadelfia

Jakoś w listopadzie 2014, kilka miesięcy przed wylotem do Stanów udało mi się kupić kilka biletów na Megabusa za $1 (dzięki Andrzej!), dzięki którym zaplanowałem sobie podróż do Filadelfii i Nowego Jorku w dniach od 11 do 17 lutego. Wczoraj w nocy wróciłem z tego tygodniowego wypadu z całym mnóstwem obserwacji. Nie chcę jednak pisać po kolei co robiłem każdego dnia, bo to chyba nie ma sensu, wolę raczej podzielić się moimi spostrzeżeniami i ogólnymi refleksjami na temat tego co widziałem w tych dwóch, bardzo znaczących miastach.

Panorama Filadelfii z wysokości 31th Street

Panorama Nowego Jorku z wysokości wjazdu do Lincoln Tunnel

Na początku mały skrót wydarzeń. Swoją podróż rozpocząłem 11 lutego z samego rana, kiedy to wsiadłem do autobusu odjeżdżającego z Carlisle do Harrisburga. Tam czekałem półtorej godziny na przesiadkę do Filadelfii. Przejazd trwał około 2,5 godziny, po czym kolejny krótki postój i wyjazd do Nowego Jorku (kolejne 2,5 godziny), do którego dotarłem około 18:00. Byłem tam do niedzieli 15 lutego, kiedy to przed południem wyjechałem do Filadelfii, gdzie zostałem do popołudnia 17 lutego. Do powrotnego autobusu wsiadłem o 16:45, więc w Harrisburgu byłem kilka minut przed 19:00. Biorąc pod uwagę, że ostatni lokalny bus odjeżdża do Carlisle około 17:30, to musiałem poprosić znajomą (dzięki Ania!) o podwózkę do mojego mieszkania. Tak właśnie, po tygodniu, około 21:00 17 lutego wróciłem z mojej pierwszej poważniejszej wyprawy po Stanach. Warto zaznaczyć, że trafiliśmy na jeden z najzimniejszych tygodni tej zimy, spowodowany arktycznym frontem znad Kanady (dzięki Kanada!...). Temperatura oscylowała pomiędzy -15 a -6 stopni Celsjusza, ale odczuwalna była na poziomie -25 - -15 w związku z lodowatym wiatrem.

Trzeba przyznać, że bardzo ciężko jest zapamiętać wszystkie refleksje, jakie przychodzą do głowy, także wybaczcie, jeśli niektóre rzeczy będą opisane bardzo ogólnikowo. Mam tylko nadzieję, że w miarę pisania, coraz więcej rzeczy będzie się przypominać. Nie bez znaczenia jest także to, że podczas tego tygodnia zrobiłem około 1400 zdjęć, więc mam się na czym oprzeć, jak również pokazać wam co nieco z tego co sam widziałem i doświadczyłem. Z całej podróży wyniosłem mnóstwo refleksji i spostrzeżeń, jak również poważnie nadwyrężone kolano, które próbuję teraz doprowadzić do porządku. Niemniej, postaram się Wam przybliżyć jak najwięcej rzeczy, które zaobserwowałem.

Wielkość

Pierwsza rzecz, którą zauważyłem, już po wyjściu z autobusu w Filadelfii, to wielkość miasta, zarówno ta horyzontalna, jak i wertykalna. Charakterystyczny skyline amerykańskiego miasta był widoczny już z kilku kilometrów, jednak jak stanie się pośród tych wszystkich wieżowców, to wrażenia są niesamowite, zwłaszcza, jeśli ktoś, jak ja, nigdy nie widział na własne oczy tak wysokich budowli. Filadelfia co prawda nie przewyższa swoją wielkością nawet Warszawy, ale samo centrum robi dość duże wrażenie. Muszę przyznać, że za pierwszym razem kiedy przechadzałem się ulicami tego miasta, ta wielkość trochę mnie przytłaczała, co teraz wydaje mi się to trochę śmieszne, biorąc pod uwagę to, co czekało mnie w Nowym Jorku.

Miałem to szczęście, że do NY wjeżdżałem od strony Lincoln Tunnel, przez co przy wjeździe do tego słynnego tunelu mogłem podziwiać piękną panoramę większości Manhattanu. Przystanek Megabusa znajduje się na skrzyżowaniu 7th Ave i 28th Street, dzięki czemu już z poziomu autobusu mogłem obserwować ogrom tej metropolii. Kiedy wysiadałem było już ciemno, więc nie mogłem zobaczyć tego ogromu w pełni, ale pomyślcie, że żeby zobaczyć wierzchołek budynku po przeciwnej stronie ulicy trzeba popatrzeć prosto do góry, inaczej nie można objąć go wzrokiem. Pod jeszcze większym wrażeniem byłem następnego dnia, kiedy byłem w stanie w pełni zobaczyć to jak niesamowicie wysokie są te budynki, jak gęsto usytuowane i jak nie sposób zobaczyć gdzie się kończą. Co dziwne, ogrom budynków Nowego Jorku jakoś wyjątkowo nie przytłaczała. Ciężko to opisać, ale na pewno warto przeżyć.

Poza wysokością, pozostaje także poziome rozplanowanie miasta, i Nowy Jork w tym względzie jest po prostu niewyobrażalnie ogromny. Przykładem na to może być to, że jechałem około pół godziny metrem z środkowego Manhattanu na Brooklyn, i to wcale nie na obrzeża, bo na Bushwick. Przez całą drogę mijałem bardzo gęsto zabudowane dzielnice. W końcu mieszka tam ponad 2,5mln ludzi (183 km2!). Na mapie to wszystko wydaje się takie małe i do ogarnięcia, jednak rzeczywistość bardzo szybko weryfikuje założenia i nagle okazuje się, że zakładaną odległość przemierza się dwa razy dłużej niż się spodziewało. To miasto jest po prostu kolosalnie ogromne, niesamowicie gęsto zaludnione i niesamowicie zróżnicowane, o czym zaraz opowiem.

Empire State Building, zdjęcie zrobione w Bryant Park, NY
 
Widok na południe Central Parku, NY

Grand Central, NY

Widok na południe Central Parku, NY

Życie miasta

Miejska dżungla. To było pierwsze określenie, które przyszło mi do głowy po przejściu kilku ulic w kierunku najbliższego przystanku metra, by dostać się do miejsca swojego pierwszego noclegu. To miasto żyje własnym życiem. Jest dynamiczne, pędzące, tworzące swój własny, bardzo charakterystyczny krwiobieg. Nie wiem jak to inaczej określić, trzeba po prostu być rzuconym w samo serce tego zgiełku, żeby móc w pełni zrozumieć o co chodzi. Nie spotkałem się z tego typu wrażeniami w żadnym z miast w jakich kiedykolwiek byłem. Jeśli ktoś z was kiedyś narzekał, że w Krakowie, czy w moich Gliwicach nic ciekawego się nie dzieje, to na pewno powinien się wybrać do Nowego Jorku. Już przez samo oglądanie zachowania ludzi na ulicy widać, że to miasto jest pełne wigoru i mnóstwa ciekawych wydarzeń, czekających by je odkryć. Z tym tematem wiążą się bezpośrednio dwa kolejne, więc nie będę się za bardzo rozpisywał.

Times Square, NY

Okolice 23 Street, NY

Miasto w mieście
 
Podczas naszego (bo byłem w NY i Filadelfii razem z Natalią, która tak samo jak ja uzyskała stypendium do pobytu w Dickinson College) pobytu postanowiliśmy skorzystać z usług Free Tours by Foot (wycieczki z przewodnikami na zasadzie wolnych datków). Dzięki temu mogliśmy zobaczyć nie tylko typowe atrakcje turystyczne, ale także te bardziej nietypowe miejsca w Nowym Jorku i Filadelfii, o których normalnie byśmy nie pomyśleli, albo najzwyczajniej w świecie zignorowali. Kiedy doda się do tego fakt, że mieszkaliśmy w sumie w 4 różnych lokalizacjach podczas 6 nocy (Couchsurfing!) to dawało to nam duży potencjał do poznania wielu twarzy tych ośrodków miejskich.

Kiedy chodziliśmy po mieście, często wystarczyło nawet tylko przejść przez ulicę, by wejść do zupełnie innego miasta. Najbardziej oczywistym przykładem jest tu np. Chinatown, które graniczy z Little Italy na Manhattanie. To tak, jakby w ciągu kilku minut przenieść się z Nowego Jorku do Pekinu, a kilkanaście minut później do Neapolu, dosłownie. Niby architektura zamknięta w ramach robotniczego Nowego Jorku, jednak wszystko jest inne, otaczająca kultura, ludzie, język, szyldy, restauracje, sklepy, to wszystko wskazuje, że na moment opuściło się Nowy Jork. I tu nie chodzi tylko o etniczne rejony Manhattanu. Lower Manhattan, to zupełnie inny świat niż Upper West Side; Midtown to coś absolutnie innego od Lower East Side. Mało tego! Bushwick, gdzie spędzilismy pierwsze dwie noce jest zdecydowanie inny od Prospect Heights, gdzie spędziliśmy trzecią noc, mimo to, że obydwie te dzielnice zawierają się w ramach Brooklynu i są oddzielone od siebie o około 3-4km. Każda jest bardzo charakterystyczna, zamieszkana przez bardzo charakterystyczną mieszankę ludności, co da się odczuć na każdym kroku.

Chinatown, NY

Little Italy, NY

Kultura obok kultury

Z charakterystyką każdej z dzielnic wiążę się kolejna refleksja, która nasunęła mi się po kilku dniach poza Carlisle. W Polsce, wiadomo, mamy jednolitą, bardzo homogeniczną strukturę rasowa, czy etniczną. W Stanach jest zdecydowanie, zdecydowanie inaczej. Kiedy jechało się metrem, czy nawet przechadzało ulicą, widać i słychać było niesamowitą różnorodność, mieszanki etniczne, tła kulturowe z całego świata. Wszystkie te grupy żyją ze sobą, pracują ze sobą, mieszkają ścianę w ścianę, mieszają się i wpływają na siebie. W trakcie moje podróży mieszkałem m. in. u Hindusa i Amerykanina meksykańskiego pochodzenia (a raczej Meksykanina ze Stanów, dzięki Jesús!). Nikt tu nie zapiera się własnego pochodzenia, duma z miejsca urodzenia, czy rodzinnego kraju jest wyczuwalna. Nowy Jork jest tu ekstremalnym przykładem, gdzie nie da się przejść ulicy nie widząc przekroju grup etnicznych z całego świata. Mimo istnienia wydzielonych dzielnic etnicznych, jak wspominane Chinatown, czy Little Italy, to jakoś nie wyczułem animozji czy wybitnych konfliktów. Miasto, z całym bagażem różnorodności kulturowych, sprawia raczej wrażenie maszyny, gdzie mimo różnic, wszyscy znają swoje miejsce i w miarę możliwości współpracują.

Stacja metra 50th Street Station, mozaika autorstwa Lilliany Porter z serii "Alice, The Way Out", NY

Museum of Modern Art, NY

Retoryka

Przy okazji przechadzania się po Nowym Jorku i korzystania z usług przewodników zauważyłem, może i drobną, ale bardzo rzucającą się w oczy rzecz. Amerykańska retoryka, czy to w przypadku osób, które chcą opowiedzieć o swoim prywatnym życiu, historii budynku, dzielnicy, czy o pokoju w muzeum, jest wręcz zachwycająca. Ludzie, którzy zarabiają na życie opowiadaniem historii, robią to znakomicie, z niewiarygodnym zainteresowaniem i zaangażowaniem. Znając kontekst, i umiłowanie Amerykanów do nauki umiejętności retorycznych i stosowania ich w praktyce, od razu można to zauważyć. W tym miejscu należy odnotować niewiarygodnie uprzejmego pana przewodnika z Theodore Roosevelt Birthplace National Historic Site oraz większość naszych przewodników z Free Tours by Foot. Polecam!

Pomnik Benjamina Franklina w Franklin Institute, PHI

WTC

Chyba najbardziej było to widać przy okazji wizyty na Ground Zero, gdzie oprowadzający nas Amerykanin irlandzkiego pochodzenia opowiadał nam o tym jak przeżył 11 września, o jego refleksjach, o tym jak Nowy Jork przeżył tę tragedię i podniósł się na nowo. Bardzo możliwe, że wizyta w tamtym miejscu zrobiła na mnie największe wrażenie podczas mojej wizyty w Nowym Jorku. Nie ze względu na ogrom Freedom Tower, czy kolosalnych rozmiarów pobliskich budynków, chociaż te także zapierały dech, ale przede wszystkim ze względu na atmosferę miejsca. Jak nasz przewodnik mówił, Amerykanie uważają to miejsce za święte i pełne czci dla ofiar, co naprawdę było czuć wokoło. Nie byłem co prawda w muzeum 9/11, ale sam park, z naprawdę niewiarygodnie dużymi fontannami na miejscu dawnych wież robi wielkie wrażenie. Być w tamtym miejscu, kiedy dokładnie pamięta się tamten straszny dzień, to duże przeżycie, zwłaszcza kiedy słucha się opowieści bezpośrednich świadków.

Freedom Tower, NY


Kontrasty

Mówi się, że Stany Zjednoczone to kraj kontrastów. Podczas tej podróży przekonałem się jak bardzo to prawda. Nie tyle chodzi mi o różnice w podejściu do spraw religijnych, politycznych, czy kulturowych, ale o ekonomię. Z jednej strony mamy genialnie prosperujący biznesowy Dolny Manhattan, a wystarczy wieczorem przejechać się metrem, żeby dostrzec jak dużo bezdomnych, czy ludzi, po których naprawdę widać ogromną biedę żyje w tym mieście. Są takie dzielnice, i wcale ich niemało, gdzie śmieci walają się po ulicy, widać ogólną biedę i codzienną walkę o powiązanie końca z końcem. Jeśli ktoś ma jeszcze jakieś przekonanie o tym, że Stany to kraj mlekiem i miodem płynącym to stanowczo i jednoznacznie - takim nie jest. Różnice ekonomiczne widać praktycznie na każdym kroku, gdzie biznesmeni w garniturach za kilka(naście) tysięcy dolarów mijają się z osobami, które zbierają puszki. Jeszcze bardziej widać to w Filadelfii, gdzie bieda jest jeszcze większa. Mieszkałem w zachodniej części tego miasta, która w przeważającej części jest Afroamerykańska i strasznie biedna. Zatrzymałem się przy 49. ulicy, a od 52. ulicy nieformalnie zaczyna się czarne getto. Prawdziwą zmianę zauważa się jednak wtedy, gdy idąc od centrum przechodzi się bodaj 42. ulicę. W tamtym miejscu kończy się dzielnica uniwersytecka, a zaczyna zwykły, mieszkalny, bardzo biedny rejon. Podczas spaceru, trwającego półtorej godziny można zaobserwować praktycznie wszystkie warstwy społeczne, które zamieszkują konkretne części miasta. Niby razem, a jednak osobno. To jednak nie zmienia faktu, że różnice społeczne są widoczne na pierwszy rzut oka, już kilka chwil od wyjścia z autobusu.

Okolice Tompkins Square Park, dokładnie E 9th Street i Avenue C w East Village, NY

52nd Street między Irving Street a Locust Street, PHI

To tylko niektóre z refleksji, które nasuwają mi się na myśl po tygodniu spędzonym w drodze pomiędzy Carlisle, Filadelfią, a Nowym Jorkiem. Jeśli ktoś ma jakieś pytania, czy wątpliwości, to większość z Was wie jak się ze mną skontaktować, z chęcią porozmawiam na temat tego, co widziałem. Jeśli coś mi się jeszcze przypomni, to poświęcę temu kolejny wpis.

Na dodatek, mogę już teraz z całą odpowiedzialnością ogłosić moje dwie kolejne podróże (i mam nadzieję, że jedne z wielu), które odbędę w kwietniu i maju. W dniach 17 kwietnia - 4 maja, wybiorę się na podróż, o której marzyłem już od bardzo, bardzo dawna. Zwiedzę State College, Cleveland, Toledo, Detroit i Chicago, skupiając się przede wszystkim na tych dwóch ostatnich. Zaraz po powrocie z tej wyprawy wrócę do Nowego Jorku w dniach 8 - 15 maja, więc jeszcze na pewno będę mieć o czym pisać.

Tymczasem, korzystając z sytuacji, chciałem podziękować wszystkim, którzy czytają bloga i dopytują się kiedy pojawią się kolejne wpisy. To na pewno motywuje mnie do działania, obserwacji i zapamiętywania jak największej ilości informacji. Jak tylko coś przyuważę i postanowię, że jest godne odnotowania, to na pewno to spiszę i podzielę się wrażeniami.


wtorek, 27 stycznia 2015

Juno

Myśleliście, że pogoda to nudny temat? Nic bardziej mylnego. Od kilku dni można było zauważyć w telewizji coraz częstsze komunikaty, dotyczące nadchodzącej burzy śnieżnej Juno. Jak wiadomo, Stany słyną ze swojej ekstremalnej pogody, która czasami przeradza się w prawdziwe kataklizmy. Między innymi przez to Amerykanie bardzo poważnie traktują każdą anomalię i niesamowicie się do niej przygotowują. To, czego jednak doświadczyłem w przeciągu ostatnich dni przeszło moje oczekiwania.

Juno, burza śnieżna, którą zapowiadano jako jedną z największych tego typu w historii, miała uderzyć z całą siłą na wschodnie wybrzeże w nocy z poniedziałku na wtorek (26/27 stycznia 2015). Już w niedzielę podnoszono alarm, że atak może rozpocząć się następnego dnia rano, tak więc zaraz po pobudce w poniedziałek spostrzegłem kilka maili w mojej skrzynce pocztowej. Mówiły one o możliwych opóźnieniach i ostrzegały przed utrudnieniami. Faktycznie, w nocy padało trochę śniegu, ale nie za dużo. Największe nawałnice miały dopiero nadejść. Na szczęście (albo niestety) apogeum burzy miało się skupić na samym wybrzeżu, od którego jestem oddalony około 250-300km, tak więc na własnej skórze nie miałem okazji się przekonać o mocy Juno. Z drugiej strony, w telewizji już całe rano dominował jeden temat - Winter Storm Juno - A Historic Bilizzard #BlizzardOf2015. Wiedząc co się szykuje, specjalnie tego dnia postanowiłem, że w dużej mierze będę pracował w mieszkaniu, a nie w bibliotece, by móc śledzić relacje telewizyjne. Było warto.




Absolutnie fascynującym jest oglądanie przez ładnych parę godzin relacji o pogodzie. Tylko o pogodzie. Meteorolodzy, korespondenci na ulicach, wykresy pogodowe, prognozy. To wszystko może wydawać się nieco nudne, ale tylko na pierwszy rzut oka. Telewizja amerykańska, i nie mówię tu tylko o kanale 36 "The Weather Channel", ale o każdej informacyjnej stacji z CNN na czele. Oglądając tą ostatnią spędziłem całe popołudnie, kończąc przy okazji pierwszy rozdział swojej pracy magisterskiej. Wszyscy reporterzy opowiadali z niezwykłą pasją o śniegu, wchodzili w zaspy, machali linijkami i pokazywali ile jeszcze śniegu napada, sprawdzali jego konsystencję, spotykali się z losowymi przechodniami. Absolutne szaleństwo i fascynacja. 

W Nowym Jorku wprowadzono zakaz korzystania z samochodów od 23:00 w poniedziałek, w Bostonie od północy, by umożliwić pracę wszystkim służbom porządkowym. To sprawiło, że te dwa ogromne miasta w przeciągu kilku godzin praktycznie opustoszały. Kolejny przykład szaleństwa pogodowego. CNN wpadło na niezwykle fascynujący pomysł uruchomienia specjalnego samochodu, który obwoził widzów po pustych ulicach Nowego Jorku i pokazywał obecne warunki atmosferyczne. Nazwali go Blizzardmobile. Nieustające Breaking News, gdzie każda inna wiadomość jest niczym w porównaniu do zamieci śnieżnej.


Obudziłem się we wtorek rano, za oknem przyjemna, kilkucentymetrowa pierzynka świeżego śniegu. A w telewizji? Programy śniadaniowe poza takimi tematami jak wywiad z Backstreet Boys, czy szczeniaczki grające w football amerykański ("Puppy Bowl", tak, serio) i robienie drinków na rozgrzanie (z wódki Sobieski) i zagryzanie ich pączkami (pozdrowienia dla Fox News), cały czas wspominały i odnosiły się do Juno. Na kanałach stricte informacyjnych nieprzerwanie od poniedziałkowego popołudnia jest to wiodąca wiadomość. Nic dziwnego, w końcu odwołano prawie 8000 lotów. To jednak nie zmienia faktu, że niesamowicie interesującym jest oglądanie takiego nieprzerwanego spektaklu telewizyjnego o pogodzie. Relacje, nawet o tak przyziemnym temacie, zrealizowane są świetnie, prowadzone z prawdziwą pasją i zainteresowaniem.



To wszystko sprowadza się tak naprawdę do jednej obserwacji - jak fantastycznie Amerykanie potrafią opowiadać historie, nawet te dotyczące burz śnieżnych. Nie chodzi tu tylko o poziom produkcji telewizyjnych, ale bardziej nawet o sam sposób w jaki prowadzący przedstawiają to co widzą, o kulturę retoryki. Robią to tak, że mimo to, że piątą godzinę godzinę patrzy się na reporterów taplających się w śniegu, to chce się to robić przez kolejne pięć i podziwiać w jak fajny, fascynujący i pasjonujący sposób można powiedzieć, że dzisiaj w Connecticut spadło kilkadziesiąt centymetrów śniegu.


poniedziałek, 26 stycznia 2015

Go Red Devils!

W ciągu ostatniego tygodnia udało mi się wybrać na aż sześć meczów akademickiej koszykówki - trzy męskiej, trzy damskiej reprezentacji Dickinson College o nazwie Red Devils. Obydwie drużyny grają w III Dywizji NCAA (Centennial Conference). Skupia ona uniwersytety, które zdecydowały zrezygnować z przyznawania stypendiów sportowych swoim studentom. Stąd można wyciągnąć prosty wniosek, że drużyny, które tam grają nie są wybitne, nie walczą o tytuł najlepszej drużyny w kraju, a ich zawodniczki i zawodnicy raczej nie wiążą dalszej kariery ze sportem. Niemniej, bardzo cieszyłem się na wizytę w lokalnym hali sportowej - Kline Center.


Dickinson Red Devils podejmowali w Kline Center odpowiednio: Haverford (17 stycznia), Franklin & Marshall (21 stycznia) oraz Swarthmore (24 stycznia). Za każdym razem najpierw na parkiet wychodziły kobiety, dwie godziny później rozpoczynało się spotkanie mężczyzn. Damski zespół przegrał dwa pierwsze spotkania, a ostatni, po dramatycznej końcówce, wygrał jednym punktem (rzutem w ostatniej sekundzie!). Męski skład jest zdecydowanie lepszy, zalicza się aktualnie do pierwszej trójki najlepszych drużyn konferencji, tak więc wszystkie trzy mecze, które udało mi się zobaczyć były zdecydowanymi zwycięstwami Red Devils.


Kiedy pierwszy raz przyszedłem do hali sportowej, za bardzo nie wiedziałem gdzie siąść, więc wybrałem miejsce na lewej trybunie, na wysokości połowy boiska, tak, by mieć możliwość jak najlepszej obserwacji. Jak się później okazało, usiadłem w sektorze przeznaczonym dla rodzin zawodników i lokalnych mieszkańców, więc atmosfera nie była porywająca. Z drugiej strony, było więcej miejsca, a w przerwie zagadał do mnie starszy pan, który siedział przede mną. Rozmawialiśmy chwilę o Red Devils, muzyce bluegrass, jego wnukach. Kolejny dowód na otwartość Amerykanów. 


Drugi mecz spędziłem na trybunie dla studentów. Męska drużyna grała wtedy z liderami konferencji, więc cała sala wypełniła się do ostatniego miejsca. Nieodłącznymi elementami całego widowiska były m.in. brawa, które można było usłyszeć po każdej udanej akcji, wiwaty, a nawet śpiewanie Seven Nation Army. Oczywiście, takich sytuacji jak naśmiewanie się z zawodników przeciwnej drużyny, czy nieskrywana dezaprobata decyzji sędziego też miały miejsce.



To, co mnie wyjątkowo uderzyło podczas wszystkich spotkań to niesamowita identyfikacja wszystkich widzów z lokalnym uniwersytetem. Czapki, szaliki, bluzy, a nawet spodnie z napisem Dickinson są wszechobecne, studenci zakładają je nawet na zajęcia dydaktyczne, czy nabożeństwa [sic!]. Podczas meczów widać to zjawisko najbardziej, kiedy jeszcze bardziej każdy chce podkreślić jedność i jak najmocniej wesprzeć swoje zawodniczki i zawodników. Po drugie - uwielbienie statystyk. Przed każdym meczem można było zabrać sobie książeczkę z wszelkiego rodzaju tabelami, rozpiskami, harmonogramami, rekordami życiowymi, a nawet wzrostem zawodników. Dzięki temu dowiedziałem się, że w aktualnej drużynie męskiej Red Devils gra najlepszy zawodnik w ich historii - Gerry Wixted (#25), który zdobył najwięcej punktów w historii drużyny; a także jeden z najlepszych rzucających za 3pkt - Brandon Angradi (#22), jak również jeden z najskuteczniejszych zawodników w historii Dickinsona - Ted Hinnenkamp (#10).

Co jednak najważniejsze, wszystko wygląda tu naprawdę niesamowicie profesjonalnie, łącznie z tym, że każdy mecz jest transmitowany przez Dickinsonowską telewizję z komentarzem na żywo. Wszyscy biorą rywalizację bardzo na serio, widzowie niesamowicie się angażują. Od razu można zauważyć, że uczelnia, na której odbywają się rozgrywki jest płatna. Widać, gdzie idą te pieniądze. Nie będę się dalej rozpisywać, najlepiej będzie jak sami zobaczycie, co udało mi się doświadczyć.









niedziela, 18 stycznia 2015

Kościół po amerykańsku

Dzisiaj niedziela, więc postanowiłem pójść do kościoła. Stany Zjednoczone to kraj w większości stanowią protestanci, więc zastanawiałem się czy w takiej mieścinie jak Carlisle będzie jakikolwiek kościół katolicki. Okazało się, że znajduję się tutaj absolutnie mnóstwo kościołów wszelkich wyznań, w tym trzy katolickie w ramiach dwóch parafii. Pierwsza to parafia św. Patryka, która obsługuje dwa kościoły: Saint Patrick's Church oraz kościół przy Marsh Drive. Drugą jest parafia Marii Królowej Pokoju (Mary Queen of Peace Parish). Jako, że najbliżej z mojego mieszkania do Saint Patrick's Church to postanowiłem wybrać się właśnie tam. Minusem jest to, że niedzielna Msza Św. odbywa się tam tylko raz - o 8:00 rano (przy Marsh Drive są trzy Msze Św.). Z drugiej strony, kościół ten jest bardzo ładny, pomyślałem też, że doświadczę pierwszego spotkania z tutejszym katolicyzmem w mniejszej skali, gdyż przy Marsh Drive znajduję się dość duża świątynia. Alternatywą do Saint Patrick's jest tylko Msza Św. dla studentów, która odbywa się w hali ekumenicznej na kampusie o 15:00 każdej niedzieli i zapewne wybiorę się tam w przyszłym tygodniu, żeby zobaczyć na jakiej zasadzie się to odbywa.


Wracając jednak do głównego wątku. Moja wyprawa do kościoła była kolejnym wydarzeniem, które potwierdziło moje spostrzeżenie, że USA to naprawdę inny stan świadomości. Pomijam już fakt, że w trasie do i z świątyni ludzie mówili mi good morning na ulicy i się uśmiechali, nawet z daleka. Kiedy zbliżałem się do Saint Patrick's widziałem już dość sporo osób, które kierowały się w tym samym kierunku. Wszedłem do kościoła, a tam proboszcz stoi przy drzwiach, kościelny po drugiej stronie wraz z kilkoma innymi osobami, które jak później się okazało pomagały przy obrzędach. Wszechobecne good morning, have a nice ceremony, good to see you i welcome. Siadam w ławce, śpiewniki przygotowane, w lewej nawie ustawione numery pieśni, które będą śpiewane podczas Mszy. Kościół pełen wiernych.

Msza rozpoczęła się przez komunikat ze strony organistki jaki śpiewnik należy otworzyć i na jakiej pieśni. Ceremonialne wejście całej asysty, po czym nastąpiły obrzędy, które zasadniczo niczym nie różniły się od tych znanych w Polsce. Do czytań wyznaczone były osoby świeckie, tak samo jeśli chodzi o modlitwę powszechną oraz wniesienie darów. Słuchając kazania można było zauważyć uwielbienie Amerykanów do dobrej retoryki i przemówień. Proboszcz zaczął od żartów, później poważniejsza część, cała homilia była spisana i przemyślana. Komunia Święta nie odbywała się na zasadzie "kto pierwszy ten lepszy", a podchodzono do niej ławkami, czyli coś co bardzo rzadko spotyka się u nas. Samą hostię przyjmuje się w 95% na dłoń, co także jest odmienne do polskich zwyczajów. Co ciekawe, Komunię rozdawała szafarka, kobieta.


Bardzo ciekawym doświadczeniem było wysłuchanie modlitwy powszechnej. Można było się dowiedzieć za co Amerykanie się modlą, co dla nich jest ważne. Biorąc pod uwagę, że w Stanach obchodzony jest dziś Martin Luther King Day, to modlono się o kontynuowanie jego dziedzictwa i zakończenia wszelkiej dyskryminacji rasowej (swoją drogą, później zapraszano na marsz ku czci MLK, który odbywa się dzisiaj w Carlisle). Wspomniano także o wsparciu dla marszu pro-life, który odbędzie się w najbliższy czwartek w Waszyngtonie. Proszono także o wszystko co najlepsze dla wojskowych i ich rodzin, a także weteranów, co bardzo dobrze pokazuje jak ważna jest to sprawa dla amerykańskiego społeczeństwa.

Jeśli chodzi o sam wystrój Kościoła, to poza typowymi witrażami, malowidłami na ścianach, ogromnymi figurami Św. Patryka i Św. Józefa przy głównym ołtarzu dwie rzeczy szczególnie zwróciły moją uwagę. Pierwszą są dwie ogromne flagi, które były umieszczone w dwóch nawach - po lewej stronie flaga Stanów Zjednoczonych, po prawej Watykanu. Druga to obraz Jezu Ufam Tobie związany z św. Faustyną Kowalską z krakowskich Łagiewnik. Ot taki lokalny akcent. Kult Bożego Miłosierdzia jest bardzo popularny w USA, więc jego widok nie był dla mnie absolutnym szokiem.


Wychodząc z kościoła byłem świadkiem analogicznego zdarzenia jak przy wchodzeniu. Wszyscy mnie żegnali, życzyli dobrej niedzieli. Proboszcz czekał na zewnątrz, ściskał dłoń każdego wiernego i dziękował za przybycie. Nastawienie iście amerykańskie. Bezpośredniość, uprzejmość i otwartość. Coś niesamowitego dla obcokrajowca. Czuć było znakomitą atmosferę wspólnoty.

sobota, 17 stycznia 2015

Nowa rzeczywistość

Podróż do Stanów od samego początku traktowałem jako swego rodzaju wyzwanie - obejmujące najpierw skompletowanie potrzebnych dokumentów i zdobycie stypendium, później załatwienie wszystkich formalności, przetrwanie lotu i procedur z nim związanych, kończąc na adaptacji do odmiennych warunków życia. Kiedy człowiek uczy się o jakimś państwie ponad 4 lata, poznaje jego kulturę, historię, społeczeństwo, i to na wszystkie możliwe sposoby (znajomi studenci amerykanistyki potwierdzą), to wyrabia się pewnego rodzaju zdanie na jego temat. W głowie powstaje obraz, który jest jeszcze bardziej potęgowany, kształtowany lub szlifowany przez wszelkiego rodzaju teksty kultury (na marginesie - to właśnie temat mojej pracy magisterskiej). Tym bardziej dziwne jest bezpośrednie zetknięcie się z tym krajem - Stanami Zjednoczonymi - już nie poprzez dziesiątki filmów, seriali, płyt, czy kursów akademickich o kulturze, społeczeństwie, historii, prawie, religii, czy tożsamości tego narodu.


Kiedy kontaktowałem się z moimi znajomymi po przyjeździe, praktycznie każda osoba zadawała mi to samo pytanie - jakie są moje pierwsze wrażenia. A ja za każdym razem odpowiadałem to samo. Pisałem, że rzeczywistość jest tutaj zupełnie inna niż w Polsce. Nie wiem czy lepsza czy gorsza, po prostu inna. Warto w tym momencie zaznaczyć, że nie mieszkam w metropolii, ani nawet w wielkim ośrodku miejskim. Uczelnia, na której przebywam mieści się w Carlisle, PA, mającym około 19 000 mieszkańców. Amerykańska prowincja, nie za duże miasteczko nawet jak na polskie warunki. To ma swoje plusy i minusy. Sam jestem niesamowicie zadowolony z takiej opcji, bo można doświadczyć tej odmiennej rzeczywistości bardzo bezpośrednio. Społeczność jest mała, nic nie przytłacza, aklimatyzacja jest zapewne przez to dużo łatwiejsza.



Wracając jednak do mojego twierdzenia o nowej rzeczywistości, to osoby, którym o tym spostrzeżeniu pisałem przyznawali mi rację, bez wyjątku. Nie można tego dokładnie wytłumaczyć tego zjawiska. Można to porównać chociażby do wyjazdu z Polski do Niemiec, czy nawet do Czech. Niby jest podobnie, ale to jednak nie to samo. W USA to "nie-to-samo" jest dane do potęgi. Otoczenie jest przyjazne, schludne, zadbane, dobrze oznaczone, przyjazne. Przynajmniej takie jest moje pierwsze wrażenie. To, co niesamowicie uderza po kilku dniach pobytu, to potwierdzanie się wszelkich stereotypów dotyczących obrazu Ameryki, które można zaczerpnąć z filmów czy seriali. Tak, domki jednorodzinne wyglądają dokładnie tak samo, tak, centrum Carlisle wygląda jakby żywcem wyciągnąć je z filmu rodzinnego, który zwykle udaje się zobaczyć w niedzielne popołudnie; po Walmarcie jeżdżą otyli ludzie w wózkach elektrycznych, a flagi powiewają przy prawie każdym domu.


To co uderzyło mnie jednak najbardziej, to nie wygląd otoczenia, a to w jaki sposób zachowują się ludzie. Wszyscy, dosłownie wszyscy, od służby celnej na lotnisku w Chicago, przez kierowców, którzy za każdym razem przepuszczają mnie na przejściach dla pieszych, nieznajomego pana, który widząc, że robię zdjęcia spacerując po ulicy uśmiechnął się i przywitał, po panie kucharki, sprzątaczki i pracowników administracji na uczelni - wszyscy są otwarci, pytają się czy mogą w czymś pomóc, tłumaczą, zagadują, pytają się skąd jesteśmy i co robimy, uśmiechają się i są niesamowicie uprzejmi. Raz jeszcze, wiem, że mogę być nieobiektywny, ale takie jest moje pierwsze odczucie. Jestem tutaj trzy dni, a każda pojedyncza osoba, którą widziałem jest dla mnie naprawdę ogromnie uprzejma i skora do pomocy. To na pewno pomaga w adaptacji do nowego środowiska.



Sam Dickinson College i to jak wygląda to temat na osobną dyskusję. Widać, że każdy student płaci tutaj grube pieniądze za możliwość studiowania. Wyposażenie sprawia, że dostaje się oczopląsu, wielkość biblioteki jest niewiarygodna, organizacja całego kampusu zachwyca. Tak, wiem, same superlatywy, ale to naprawdę, naprawdę robi ogromne wrażenie. Wczoraj byłem oprowadzany przez studenta Dickinsona wraz z kandydatami na studentów i ich rodzicami po całym kampusie, mogłem wejść do najciekawszych miejsc i poznać ich historię, co tylko jeszcze bardziej upewniło mnie w przekonaniu, że Stany to bez wątpienia inny stan świadomości i inna rzeczywistość. Na dowód załączyłem do tekstu kilka zdjęć, wykonanych podczas mojego pierwszego dłuższego spaceru po okolicy.



Dzisiaj byłem za to pierwszy raz w życiu na meczu amerykańskiej akademickiej koszykówki, ale to jest już temat na zupełnie inną dyskusję. W najbliższą środę wybieram się na kolejny mecz (GO RED DEVILS!), więc możecie się spodziewać kolejnej notki właśnie na ten temat. Tymczasem, po raz kolejny, warto przeżyć doświadczenie zmiany realiów polskich, czy nawet europejskich na amerykańskie. Pewnego rodzaju mały szok kulturowy gwarantowany.